listopada 30, 2017

Lublin w kawałkach i całości

Lublin w kawałkach i całości
Jak jest? O wernisażu wystawy otwartej w Galerii Labirynt, integrowaniu wątroby i podglądaniu Picassa w Lublinie.
 
 24 listopada w godzinach przedpołudniowych docieram z Janem Sputnikiem do Lublina. Po wyjściu z dworca w nasze oczy zagląda zróżnicowany krajobraz, jest sklep "Bratek", "Tania odzież", “Hardkorowy Lombard 24". Czujemy, jakbyśmy cofnęli się w czasie o kilkanaście lat. Poza tym jest słońce, co bierzemy za dobry znak. Człowiek widząc słońce, czuje się jakoś lepiej. Zawsze tak jest.
 Docieramy do naszego hostelu, w którym będziemy kłaść się nieprzytomni ale szczęśliwi o bladym świcie, przez najbliższe dwie doby. Willa Wanda, bo tak raczono nazwać to miejsce, opakowana jest z zewnątrz w strojne, ozdobne cudawianki, może styl rococo, neoklasyk, sam już nie wiem. Otrzymujemy klucze, a jegomość o prostym usposobieniu prowadzi nas na salony. Nasz salon to mieszanka wszystkiego, co udało się komuś kupić tanio lub z odzysku, jakoś to skleić, przybić i złożyć w całość, a potem nazwać to wnętrzem pokoju. Jest kominek, łazienka z wielką wanną, oddzielne łóżka. Jakby luksusowo. Nie zostajemy tam długo. Po szybkim prysznicu i przebraniu się po podróży, ruszamy w miasto. Lublin to wciąż dla nas niewiadoma. Zagadka.

Wędrówka przez Lubin w obiektywie aparatu, listopad 2017

 Zwiedzamy. Są zdjęcia, spacer po Krakowskim Przedmieściu, Podzamczu, Śródmieściu. Na fasadzie III LO im. Unii Lubelskiej dostrzegamy wiersz Marcina Świetlickiego pt."Wieloryb". Lublin to Miasto Poezji, o czym przypomną nam wyeksponowane na budynkach utwory m.in. Julii Hartwig czy Józefa Czechowicza. Tutaj uliczki, kamieniczki, skwery i starodawne latarnie tworzą zgodną całość, przypomina nam to o czasach, w których człowiek kładąc cegłę czy kamień, robił to świadomie i solidnie. Poruszamy się po tej trwałej topografii miasta, po swojemu. Węszymy, zaglądamy w witryny, podglądamy uczty i spotkania rodzinne. Podnosimy głowy, nad nami dachy, kominy, lokalne niebo. Zachodzimy do Domu Towarowego "Sezam", wszystko wygląda jak kiedyś, pachnie chińskimi ubraniami, których jak na pęczki. Sputnik szuka nowego szalika, stary zostawiła w pociągu. Wśród wszystkiego, czego nigdy nie powinno się na siebie założyć, znajduje jednak ten jedyny, idealny szalik. Wychodzimy.
 Czas na późny obiad. Mamy wiele opcji, Lubin oferuje bowiem różnorodną kuchnię i niezliczoną ilość restauracji. Wybieramy kuchnię wegańską, aplikacja Foursquare w telefonie podpowiada nam knajpę Umeå na ulicy Orlej. Idziemy. Ja zamawiam szczawiową ( "Ciekawe skąd mieli szczaw o tej porze?" ) i burgera warzywnego, Sputnik talerz wszystkiego, co zdrowe i zielone. W środku trwa właśnie przyjęcie urodzinowe, ktoś skończył 18 lat. Kręci się dużo ludzi, jest wrzawa.
Hol w Centrum Spotkania Kultur
 Po obiedzie czas na wizytę w Centrum Spotkania Kultur, monumentalnym budynku, który w swojej prostocie i postmodernistycznej koncepcji architektonicznej, powinien zasłużyć na miano Bryły Roku. Jego wnętrze to uczta dla zmysłów, coś wysmakowanego dla wielbicieli sztuki industrialnej. Przestrzenne wnętrza tworzą swoisty wybieg, po którym poruszają mikroskopijne jednostki śpieszące przed siebie na zajęcia warsztatowe, projekcję filmu, wystawę fotografii kultur granicznych, czy na występ do sali operowej tancerek trzeciego wieku. Dzieje się tu dużo, a wszystko to zamknięte w otwartych przestrzeniach.
W końcu, docieramy do naszego punktu docelowego podróży, Galerii Labirynt, gdzie wieczorem rozpocznie się wernisaż otwartej wystawy "Jak jest?", na której zostanie również zaprezentowana praca intermedialna Sputnika. I w tym miejscu zaczną się schody, ale powoli. Wszystko od początku.
 Wernisaż otwiera grono organizatorów, w tym znanych lokalnie kuratorów, wśród tłumu zaproszonych artystów, twórców wystawy i przypadkowych gości.  Nie padną tutaj nazwiska, wszystko możecie znaleźć w sieci. Pan XYZ, otwierający wystawę, wyczytuje artystów z kartki, chce żeby wyszli przed szereg, pokazali się przed zgromadzoną publicznością. Okazuje się, że spośród ok. 150 prezentowanych artystów (sic!), na kartce ma tylko przeszło 20 nazwisk. Reszta ma o sobie przypomnieć i wyjść z tłumu, niewyczytana. Zaczyna się wystawa, oglądanie prac audiowizualnych. Za półtorej godziny ma nastąpić uroczyste ogłoszenie wyników wyróżnionych prac i zwycięzcy. W między czasie róbcie-co-chcecie. Nie będzie więc oprowadzania kuratorskiego, omawiania prac. W porządku, rozumiem. Taka forma wystawy. Otwarta.
 Eksplorując ze Sputnikiem przestrzeń wystawienniczą, natrafiamy na wiele naprawdę dobrych prac. Niestety, o czym muszę donieść, ich warstwa audiowizualna, a więc również kontekst i treść, znika w gąszczu innych, wyświetlanych symultanicznie dzieł. Staram się zrozumieć wizję kuratorską, być może zaatakowanie widza zewsząd dziesiątkami prac w tym samym czasie jest zabiegiem celowym,
Wernisaż "Jak jest?", Galeria Labirynt 2017
a przypadek, brak początku i końca, ma tutaj stanowić o nowej narracji, zbudować kolejną warstwę artystycznego dzieła.
Z drugiej strony, rola artysty zostaje podważona, zepchnięta na dalszy plan, zbagatelizowana. Nikt, w kwestii organizacyjnej nie kontaktuje się z nim, autor ostatecznie nie wie przed wystawą, w jaki sposób jego praca zostanie przedstawiona, nie wie o przypadkowości i koincydencji prezentowanej sztuki intermedialnej. Nachodzące się na siebie ścieżki audio różnych prac, powodują chaos, przez co większość z nich staje się niezauważalna, zagłuszona i nieczytelna. W jednej części sali słyszymy więc wyłącznie pracę z motywem disco polo, w drugiej rozmowę  artysty z konsultantem telefonicznym z firmy Microsoft. Gdzieś pomiędzy, inne prace. Wszystko i nic. Szum.
 Nadchodzi moment kulminacyjny wystawy. Ogłoszenie wyników jury. Wyróżnieni artyści zostają wyczytani, wychodzą przed szereg, wręcza się im nagrody. Oprócz wspomnianych nagród pieniężnych ( z podkreśleniem przez Pana XYZ  przez mikrofon kwoty "brutto" ), artystom wręcza się kolejno siatkę pomarańczy, wodę gazowaną, ruskiego szampana. Potem XYZ dodaje, że są to nieprzypadkowe nagrody, a z nich artyści mają zrobić pozostałym gościom drink Aperol Spritz. Niedowierzanie i konsternacja na twarzach zgromadzonych w galerii ludzi miesza się z absurdem. Zastanawiam się, czy to jakaś część autorskiego performansu pana organizatora. Potem jest tylko gorzej. Okazuje się, że nagrody pieniężne i wyróżnienia zdobywają osoby uczestniczące wcześniej w warsztatach organizowanych przez samą galerię. Wynik nagrodzonych prac zostaje już wcześniej z góry ustalony, o czym dowiadujemy się w kuluarach, po wystawie. Rozumiem wszystko, nabór otwarty, dziesiątki nadesłanych prac, spełnione wymogi. Zastanawia mnie jednak, dlaczego tak renomowana i znana w Polsce i za granicą instytucja sztuki pozwala sobie na tak fatalny PR, a
Lokalne niebo, Lublin, 2017
nabór otwarty staje się sfingowanym wydarzeniem kulturalnym, które zdaje się wyśmiewać zarówno artystę i kuratora, jak również i samą instytucję sztuki w Polsce, jaką jest przestrzeń galeryjna.
Czujemy chwilową niestrawność. Poznajemy (nie)przypadkowych ludzi, z którymi dzisiejszej nocy będziemy rozmawiać nie tylko o sztuce, spacerując po tutejszych miejscówkach. Będzie Lulu. Centrum Kultury Lublin. Rzut Beretem. Wyrko. Wystawimy lekko nasze wątroby i myśli na próbę, będziemy sprawdzać się w roli powiernika tajemnic, podawacza dłoni i kufla z piwem, poklepywacza i przysłuchiwacza, jak na dwójkę prawdziwych Włóczykijów przystało (CDN.)

Edward Mio











listopada 22, 2017

Zgniłości i Świetlicki

Zgniłości i Świetlicki

Świetlicki jest apostołem. Niesie za sobą filozofię powitą w dym  i chrypę. Schowany przed świat(ł)em, roznegliżowany przed wnętrznościami.  Buduje przez słowo i postać. Występując ze Zgniłościami kontrastuje nadzieję z samotnością. Traktuje o spokoju frustrata, kiedy dźwięki wokół łagodzą i unoszą. Oni biorą w cudzysłów klasyki, Świetlicki bierze w cudzysłów życie. Oglądasz i jesteś rozdrażniony a to powoduje zadowolenie. Mała, miła dysocjacja. 

M. Świetlicki, według Sputnika

Świetlik oddaje mikrofon Zgniłościom. Te eklektyzują, zawieszają punkty światła na różnych wysokościach. Odbijają się od słów Świetlickiego, robią przerwę na ruchy jego warg i znów - brzmią.   Cały występ jest wysublimowany. Różne stany skupienia przenikają siebie, tworząc balans. Czyli tak, jak powinno być w życiu. 
Są jednak momenty, kiedy zespół odrywa się od znaczenia. (Ja widzę na zmianę ptaki i gotowanie). Podważają stanowisko instrumentu i języka, ich pierwotne cechy i znaczenie. Wyśmiewając się z nich odlatują od przedmiotu, tworzą nowe niedorzeczne fenomeny i ten rozłam tworzy cierpienie w tobie, takie empiryczne, a potem jesteś odjechany.  To rozładowanie wydaje mi się konieczne. Być skurczonym w życie brzmi jak ostateczna tragedia. Jestem z wyznania absurdalistą, więc biorę to na swoją modłę.
A co o świetliku, co stracił nadzieję? Kilka (piw) chwil później rozmawiamy ze sobą. Ja jestem nachalnym odbiorcą, który w swojej drodze po melancholię sięgał nazbyt często po Świetliki. Uśmiechając się do tego smutku, szyłam  podwodne wizje utopijnego państwa nierządu i rozłamu, alkoholu i papierosów, tam gdzie można przepaść bez głosu. Możliwe, że wcale nie miałam racji. Po Świetliki i Świetlickiego nie sięgałam już później, musiałam odpocząć, poszukać innych rozwiązań. Kręciłam oczami i chwytałam po książkę, żeby ją odłożyć w spokoju na jej księgarniane miejsce. Gdy nagle po tych latach wracam przed ołtarz Świetlickiego, cały kontekst ulega zmianie. Czytam rozmowy, chcę książkę. Utrzymuję, że źle myślałam, a wpadanie w koryto własnej autorytarnej opinii jest złe. Świetlicki to człowiek, którego życie i myśl, wysublimowana na kanwie pewnej nieśmiałości i papierosa, jest wyjątkowa, jakiś byt metafizyczny. Jak pisałam w początku - Apostoł.  Na pewien sposób ta gloryfikacja jest ważna. Tak jak posunięcie, by jego twórczość negocjować z młodymi muzykami. 

Jan Sputnik

Zgniłości i Świetlicki w trakcie, według Sputnika

listopada 02, 2017

"Warszaty z palenia i nienachalne wszędobylstwo"- mówi Mio. "Drift na duszy"- dodaje Sputnik.

 "Warszaty z palenia i nienachalne wszędobylstwo"- mówi Mio. "Drift na duszy"- dodaje Sputnik.
Spotykamy się. Jest nieokreślona pora. Trochę szaro. I buro. Początek listopada.  Przychodzę z ramienia fundacji "Jest brzydko". Zdejmuję płaszcz, ale zostawiam buty. Proponują mi kawę. Nie mają cukru.

Grzegorz Ratunku: Macie tytoń?


Jan Sputnik: Sporadycznie. Mimo mieszkania w dużej aglomeracji trudno o dobry sklep. Kiedyś była budka na rynku, tu obok, starsza, taka większa babka, duży wybór i korzystne ceny. Można było wejść z psem, a pani czasem dawała mu kawałek buły. Ale zamknęli, jak wszystko co dobre w tym kraju. Teraz, trochę dalej, trzeba przejść sporo kamienistych uliczek i jest drugi tytoniowy. Tam piją whisky, obsługuje młody Pan, w garniturze. Odnosisz wrażenie, że to sklep dla tych co to tylko palą cygara. I z psem nie można. Z Edwardem jest inaczej, on woli papierosy. Po bletki chwyta sporadycznie. Zresztą, niech sam opowie.


Edward Mio i Jan Sputnik (2017)
Edward Mio: Po papierosy chwytam wyłącznie z przyzwyczajenia, z lenistwa lub braku umiejętności zwijania papierosów w bletkę. Te trzecie chyba najlepiej mnie definiuje. No i jestem niecierpliwy jak cholera. Ma być tu i teraz, natychmiast. Po kilkunastu nieudolnych próbach stworzenia zwijanego papierosa, skapitulowałem. Jan jest w tym po prostu niezastąpiony. Niech czyni za nas honory. Częstuj się proszę moimi papierosami.



W wolnych chwilach: częściej zrywacie czy budujecie? 



J.S.: Ciekawe. Czasem buduję, żeby zerwać... Lubię ten moment, kiedy widzę coś wielkiego, jakiś symbol mojego czasu i pracy, i to tak łatwo... Takie narodziny i śmierć na moich oczach- ja zbudowałam i ja zniszczyłam. Może trochę potrzebuję jako tylko-człowiek poczucia władzy... Takiego poczucia, że coś jest jednak w moim geście, że nie wszystko układa za mnie ten świat. A może czasem lubię się cofnąć, spalić mur i ruszyć od nowa, już w inną stronę. Nie wierzę w to, że można dokonać dobrego wyboru na całe życie w konkretnym punkcie. Wszystko zbyt dynamicznie się zmienia, przede wszystkim- ty ciągle się zmieniasz, punkty w powietrzu też. Dlatego zrywasz- co jest niezwykle trudne, skończyć z czymś bezpiecznym, czymś na co poświęciłeś miesiące, lata czy kawałek duszy. I budowanie, żmudne szukanie dobrego terenu, żeby powoli deska po desce coś stworzyć... Mam nadzieję, że jest jednak kilka zasad, których nie dotknę.


E.M.: Z tymi deskami jest najczęściej tak, że trafiają same do rąk wtedy, gdy zdaje się Tobie, że ich w ogóle nie potrzebujesz. Dlatego zaczynasz z nich coś budować, bo masz niejasne poczucie, że dadzą Tobie stały grunt pod nogami, uczucie chwilowego komfortu, z których kawałek po kawałku ułożysz fragmenty, potem większe konstrukty a ostatecznie całość. Czasami jednak tej całości z wielu niejednostajnych przyczyn po prostu brakuje. Nie chodzi nawet o wiedzę, szukanie dla samego szukania, czy przecieranie szlaku, a o sens. Bo w tej całości musi być sens, nawet jeśli ukryty pod wieloma warstwami, zacietrzewiony w głowie, na samym jej końcu musi po prostu być. Jeśli go nie ma, ostatecznie gubisz znów te wszystkie deski, żeby zniszczyć, zerwać. Z resztą z całego procesu zrywania można byłoby zbudować wiele innych konstruktów, ale boję się, że gdybym zaczął je wszystkie tutaj rozważać i wymieniać, zgasiłbyś w końcu papierosa i przerwał naszą rozmowę.


 Dlaczego tyle papierosów?



Edward Mio czeka, aż jego nastrój się polepszy (arch.)
J.S.: Papieros dla mnie jest jak światło dla oka. Segment pewnej fizjologi, który uzupełnia czas o te ważne wdechy. Podrażnienie, które wywołuje, przypomina mi o chropowatości życia, dym który przysłania rzeczywistość daje znak, że to co widzę nie jest takie zero jedynkowe. Dodatkowo ten zapach, suchego metalu w mchu, taki antonim zmysłowy. Lubię odwracać znaczenia, próbować rozgryźć więcej, niż dotknę. Czasem po prostu przyjemnie schować się za tą szarą powłoką. Nie potrafię wstać na piątą żeby posiedzieć we mgle na łące. Więc stosuję półśrodki. Papieros jest już ze mną około 7 lat. Długi związek, kiedyś mama powiedziała mi, że "jeśli jest już się razem 7 lat to na zawsze". Że tak już jakoś jest. Może tak będzie. Pamiętam zresztą, że dużo z pierwszych papierosów szło razem z Edwardem. Paliliśmy lucky strike'i, za bramą, na garażach czy przy rzece. Pod wino, czy śmieszne rozmówki. Mam wrażenie, że ten papieros dodawał nam towarzystwa, że byliśmy permanentnie samotni i papieros był jak dobry kolega. Taki sposób na inność, wtedy nie było aż tak przyjemnie być innym. Dzisiaj normalny jest inny. Ja już sam nie wiem...


E.M.: Dzisiaj normalnym jest być niepalącym. Nie palisz, bo statystyki, bo obrzydliwe zdjęcia na paczkach papierosów, bo inni nie palą, bo to nie fit. Dla mnie papieros jest ucieczką od tej normalności i przyjemnym lekarstwem na rzeczywistość. Pomaga pisać, przemyśleć siebie w kilku wdechach i wydechach, zebrać się na odwagę, żeby dotrzeć do punktu kulminacyjnego w rozmowie lub po prostu stanowi znormalniały dodatek do porannej kawy. Czymże jest paczka papierosów dziennie w odniesieniu do dziennej dawki stresu, który wyzwala w Tobie pęd miasta, pęd ludzi, znajomych i nieznajomych? Gdyby zebrać je wszystkie w całość, okazałoby się, że bierny palacz spala więcej stresu od nas, nie paląc wcale. Tutaj muszę zgodzić się z Janem. Papierosy to filozofia, nie znajdziesz jej w żurnalach magazynowych o modzie, na Instagramie, w tej nachalnej i nieprawdziwej rzeczywistości wokół. Wybierz się do swoich przyjaciół, spotkajcie się na kolacji w ich mieszkaniu niczym w "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie". Może i trochę sobie pokłamiecie nawzajem, ale papierosy to zdecydowanie ułatwią. Chodzi więc również o ogniwo zbliżenia i połączenia się dwóch podobnych, bądź różniących się od siebie bytów w te wspólnie spalone chwile, momenty fioletowego dymu i wyrównanie oddechu, kiedy wiesz, że papieros wylądował już w popielniczce...


Prowadzę wywiad z ramienia fundacji "jest brzydko"- zatem nasze flagowe pytanie: co dla Was jest brzydkie? U nas w zespole wybuchła na ten temat ogromna debata, czy brzydkie może być ładne i czy jeśli tak to czy nie oznacza to, że zrujnowaliśmy porządny aksjologiczny system, a stoimy teraz w momencie szalonej subiektywizacji, nic nie jest dobre czy złe.


J.S.: Jasne, można powiedzieć, że do tej pory zasady gry określał kodeks Boga, dzisiaj jest to jakiś pan X i jego zespół. Dlatego drzemie gdzieś we mnie utopijny anarchista, prawo we mnie, nie nade mną...  Nie lubię uczucia, że żyję w teatrze, że ktoś mną porusza, mówi mi co ma być brzydkie- co ładne, że moją moralnością jest moralność pana X. W zasadzie świat, który pozbyłby się tych kategorii byłby łatwiejszy. Panowałaby etyczna zgoda, która musiałaby być jedynie zaostrzona o nienaruszalność wolności drugiego człowieka. Wyłączyć te segregację na "lubię" i "nie lubię", co za piękny (hehe) świat... Wszystko zależy od kontekstu, od środowiska, przede wszystkim przypadku by dana jednostka przechyliła się tu czy tam. A to sprowadza się do gigantycznego niezrozumienia wśród ludzi, hermetycznych grup, których rozwój jest zaburzony. Z jednej strony globalizacja jest takim czynnikiem, kiedy ludzie zaczynają działać i myśleć na podobnych zasadach, to chyba właśnie dobrze. Wydaje mi się, że zło nie może przetrwać, że gotujemy teraz wielką, ohydną  zupę, ale ciągle sprawdzamy jej smak i w końcu ona się uda. Będziemy wywalać te syfy, co wyskakują na taflę. Nie mam na myśli oczywiście ludzi, ale pewne cechy, działania, błędy myślowe. Odrzuciliśmy boga, wpuściliśmy kobiety, odkryliśmy internet, zrewolucjonizowaliśmy sztukę. To wszystko w sto lat, nic dziwnego że trzeba mówić o "aksjologicznym upadku". Trzeba czasu, w każdym razie chciałbym zapomnieć słowo ładnie i brzydko. To chyba znaczy myśleć.


E.M: A ja mam w tej kwestii nieco inne spostrzeżenia, które jednak w wielu kwestiach krzyżują się z tym, o czym wspomniał Jan. Brzydkim nazywam upadek wartości, które to powszechnie zaczynają być uważane za ładne. Weźmy na przykład wszystko to, czym dziś nazywa się postinternetem i w ogóle wszystkim post. Odnoszę wrażenie, że estetyzacja pikseli, estetyka witryn internetowych wyjęta kalką z pierwszych programów Microsofta 97 to pogoń za brzydotą bądź pięknem, których nie umiemy zdefiniować. Sprowadza się to w moim mniemaniu do unifikacji, wyznaczania sprzecznych barier, że to co ładne i pożądane, bądź odwrotnie, musi takim być. Bo zostało przypomniane, wybrane i wyrzucone na wierzch teraźniejszości. Może przemawia teraz przeze mnie gorycz, ale kiedy widzę dziś tych wszystkich postinternetowych ludzi, chciałbym spytać się ich, dlaczego są post. Bo na wystawie intermedialnej ich filmy, projekcje, czy performense utrzymane w stylistyce wczesnego Internetu będą bardziej zrozumiałe a w odbiorcy wywołają cichy uśmiech wspomnień z lat 90? Bo ładnie znaczy być brzydkim, a brzydko znaczy ładnym? Perspektywy tak często się zmieniają, że ujmowanie danego stanu, emocji, myśli, czy wyglądu w jednym tylko określeniu, jak ładnie czy brzydko, staje się zbyt ogólnikowe, prześmiewcze, chciałoby się rzec "dźwiękonaśladowcze", a podsumowanie aksjologii z punktu tu i teraz w odniesieniu do jednego tylko stulecia rozumiem jako zebranie wszystkich wartości, które zostały zmedializowane i zakodowane, abyśmy dziś próbowali je rozkodować i zakodować na nowo. Potrzeba nam było XX i XIX wieku, żebyśmy mogli znaleźć jeden alfabet wartości? Tak się nie uda.


Brzydkie dzieło, które w ostatnim czasie widzieliście? 

E.M.: Prowokujesz mnie, więc dam się Tobie sprowokować. "Mój Vincent" w reżyserii
Doroty Kobieli i Hugh'a Welchmana. Nasłuchałem się opinii znajomych, przeczytałem chwytające gawiedź za serce recenzje, więc poszedłem. Chciałem dowiedzieć się czegoś o Vincencie, jako jednym z najsłynniejszych malarzy, widziałem jego "Słoneczniki" w Tate Modern w Londynie razem z Janem kilka lat temu, wiedziałem, że prędzej czy później zobaczę ten film. Po jego obejrzeniu poczułem się oszukany. Widz został potraktowany jako małe dziecko, które nie rozumie czym jest przeszłość, a czym teraźniejszość. Twórcy filmu zapodali nam więc retrospektywę, namalowaną z  w stylu Van Gogha, podobnie z resztą jak cały obraz, w czerni i bieli. To co działo się w czasie teraźniejszym, a więc rok po śmierci malarza, zaprezentowano w kolorze. Skandalicznie brzydki zabieg filmowy. Co jeszcze było brzydkie? Hmm...potraktowanie ponad setki malarzy pracujących nam filmem i "malujących" nagrane wcześniej ujęcia (sic!) jak robotów, marionetki, pracowników przy taśmie produkcyjnej. Musieli namalować wszystkie ujęcia w stylu van Gogha. Bez wyjątków. To tak jakby Chińczykowi kazać mówić natychmiast i bez zająknięcia po polsku i oczekiwać, że zrobi to bez większych trudności. Ten film był nieetyczny ze względu na potraktowanie malarzy właśnie w sposób linio-produkcyjny, wyrwania im z serc wrażliwości, widzenia świata poprzez olej, pędzel i płótno, którymi na co dzień się posługują, a które na wiele miesięcy im odebrano. Poza tym zrobienie z choroby psychicznej malarza i jego samobójstwa taniej sensacji, wplątanie w fabułę wątków detektywistycznych... Brzydki film.


J.S.: Ja dziś o poranku. Stwierdziłam, że to tak nie ładne że aż piękne. Postanowiłam nie czesać się dziś do końca dnia. Głowa przypomina mi pole walki, gdzie jeszcze chwilę temu rozległ się potężny dźwięk rozpuszczający każdą komórkę włosa.Od rana towarzyszy mi poczucie, że dzisiaj są ze mną cząstki doświadczone wojną. Pokazują mi swoje pokoje, pełne odłamków i starych wspomnień. Obrazki, pochwycające wcześniej słodki smak rodziny, osłonięte są teraz pyłem.  A ten pył będzie cały dzień, mam nadzieję że o zmroku przy żmudnej pracy pozbędziemy się go. I zobaczę, co to za brzydkie cząsteczki. Oraz, mimo wzbrania się w poprzedniej wypowiedzi od tak jasnego kategoryzowania, Marsz Niepodległości.

A co z rolą twórcy, kim jest twórca?

E.M.: Twórca wybiera, obserwuje, uczy się, upada, wali głową o ścianę i wstaje. Nie musi brać pod uwagę kultury, w której żyje i z której pochodzi, bo tworzyć nie oznacza skrajnie powielać, lub skrajnie docierać. Twórca jak każdy inny zawód na świecie to indywiduum, byt składający się z nazwanych i nienazwanych komórek, które w ramach wzajemnej współpracy pozwalają mu stąpać po ziemi, oddychać czy spać. Jego rola polega na zbudowaniu dzieła, które odda w ręce odbiorcy. Zawsze, bez względu na czas i okoliczności jego powstania, musi ostatecznie oddać odbiorcy swoje ego, czyli stworzenie i nie oczekiwać w zamian czasu i okoliczności, jaki ten drugi będzie potrzebował na zrozumienie. Bo tego zrozumienia może wcale nie być. Swoją drogą twórca powinien obserwować brak zrozumienia, wtedy tylko jego dzieło będzie płynne, zróżnicowane, a więc pełne. A z tym docieraniem jest tak, że musi najpierw dotrzeć w głąb siebie, nauczyć się swojego rytmu pracy, przede wszystkim mieć pewność tego, co chce zrodzić na świat, żeby starać się dotrzeć. To będzie długa próba, którą zweryfikuje porządek uniwersum, a więc lata świetlne naprzód. 


J.S:  Och, ciężkie pytanie. Wszystko zależy od definicji, którą rzucimy na te słowo. Myślę, że Edward ujął to na konkretny rodzaj tułaczki, którą zresztą ładnie opisał. Dla mnie twórcą może być budynek, który korespondując z czasem i współrzędnymi wymienia energię. Może być mech, który zarasta krawężnik, odbierając mu pole widzenia. Może być klucz bocianów, który zamierza po prostu tworzyć nowe bociany... Mogę być ja, obsesyjnie wpatrująca się w sufit i szukająca nowych jego znaczeń. Zdaje się, że każdy ruch na tym świecie jest twórcą, a jaka jest jego rola? Chyba utrzymać ten ruch.
Jan Sputnik na wakacjach

Gdzie widzicie siebie za rok o tej porze?


E.M.: Z psem na spacerze. Bo odchorowałem śmierć mojego psa i tęsknię za wiernym towarzyszem, któremu będę również wierny. Ostatnio nie umiem się sobą prawidłowo zaopiekować i czuję, że mógłbym zaopiekować się kimś, po kim nie będę oczekiwał cudawianków, któremu oddam swoje serce na dłoni. Pies to czuły obwąchiwacz i świadek naszych wzlotów i upadków, więc jeśli kolejny raz rzucę w przyszłości laptopem o ścianę, chcąc napisać kolejny rozdział mojej książki, najwyżej szczeknie lub przewróci się na drugi bok, co będzie dla mnie jego powodem do dezaprobaty, że zniszczyłem komputer i trzeba będzie teraz marzyć, iść z bijącym sercem do serwisu komputerowego z nadzieją na cud, że uda im się odzyskać dane. No i muszę być w stałym kontakcie ze Sputnikiem, tułamy się ze sobą lub obok siebie już kilka dobrych lat, ta nasza wspólna tułaczka wychodzi nam na dobre.



J.S: Zawsze marzyłam, aby obejrzeć erupcję wulkanu. 


Copyright © 2016 Masz bletkę? , Blogger