listopada 30, 2017

Lublin w kawałkach i całości

Jak jest? O wernisażu wystawy otwartej w Galerii Labirynt, integrowaniu wątroby i podglądaniu Picassa w Lublinie.
 
 24 listopada w godzinach przedpołudniowych docieram z Janem Sputnikiem do Lublina. Po wyjściu z dworca w nasze oczy zagląda zróżnicowany krajobraz, jest sklep "Bratek", "Tania odzież", “Hardkorowy Lombard 24". Czujemy, jakbyśmy cofnęli się w czasie o kilkanaście lat. Poza tym jest słońce, co bierzemy za dobry znak. Człowiek widząc słońce, czuje się jakoś lepiej. Zawsze tak jest.
 Docieramy do naszego hostelu, w którym będziemy kłaść się nieprzytomni ale szczęśliwi o bladym świcie, przez najbliższe dwie doby. Willa Wanda, bo tak raczono nazwać to miejsce, opakowana jest z zewnątrz w strojne, ozdobne cudawianki, może styl rococo, neoklasyk, sam już nie wiem. Otrzymujemy klucze, a jegomość o prostym usposobieniu prowadzi nas na salony. Nasz salon to mieszanka wszystkiego, co udało się komuś kupić tanio lub z odzysku, jakoś to skleić, przybić i złożyć w całość, a potem nazwać to wnętrzem pokoju. Jest kominek, łazienka z wielką wanną, oddzielne łóżka. Jakby luksusowo. Nie zostajemy tam długo. Po szybkim prysznicu i przebraniu się po podróży, ruszamy w miasto. Lublin to wciąż dla nas niewiadoma. Zagadka.

Wędrówka przez Lubin w obiektywie aparatu, listopad 2017

 Zwiedzamy. Są zdjęcia, spacer po Krakowskim Przedmieściu, Podzamczu, Śródmieściu. Na fasadzie III LO im. Unii Lubelskiej dostrzegamy wiersz Marcina Świetlickiego pt."Wieloryb". Lublin to Miasto Poezji, o czym przypomną nam wyeksponowane na budynkach utwory m.in. Julii Hartwig czy Józefa Czechowicza. Tutaj uliczki, kamieniczki, skwery i starodawne latarnie tworzą zgodną całość, przypomina nam to o czasach, w których człowiek kładąc cegłę czy kamień, robił to świadomie i solidnie. Poruszamy się po tej trwałej topografii miasta, po swojemu. Węszymy, zaglądamy w witryny, podglądamy uczty i spotkania rodzinne. Podnosimy głowy, nad nami dachy, kominy, lokalne niebo. Zachodzimy do Domu Towarowego "Sezam", wszystko wygląda jak kiedyś, pachnie chińskimi ubraniami, których jak na pęczki. Sputnik szuka nowego szalika, stary zostawiła w pociągu. Wśród wszystkiego, czego nigdy nie powinno się na siebie założyć, znajduje jednak ten jedyny, idealny szalik. Wychodzimy.
 Czas na późny obiad. Mamy wiele opcji, Lubin oferuje bowiem różnorodną kuchnię i niezliczoną ilość restauracji. Wybieramy kuchnię wegańską, aplikacja Foursquare w telefonie podpowiada nam knajpę Umeå na ulicy Orlej. Idziemy. Ja zamawiam szczawiową ( "Ciekawe skąd mieli szczaw o tej porze?" ) i burgera warzywnego, Sputnik talerz wszystkiego, co zdrowe i zielone. W środku trwa właśnie przyjęcie urodzinowe, ktoś skończył 18 lat. Kręci się dużo ludzi, jest wrzawa.
Hol w Centrum Spotkania Kultur
 Po obiedzie czas na wizytę w Centrum Spotkania Kultur, monumentalnym budynku, który w swojej prostocie i postmodernistycznej koncepcji architektonicznej, powinien zasłużyć na miano Bryły Roku. Jego wnętrze to uczta dla zmysłów, coś wysmakowanego dla wielbicieli sztuki industrialnej. Przestrzenne wnętrza tworzą swoisty wybieg, po którym poruszają mikroskopijne jednostki śpieszące przed siebie na zajęcia warsztatowe, projekcję filmu, wystawę fotografii kultur granicznych, czy na występ do sali operowej tancerek trzeciego wieku. Dzieje się tu dużo, a wszystko to zamknięte w otwartych przestrzeniach.
W końcu, docieramy do naszego punktu docelowego podróży, Galerii Labirynt, gdzie wieczorem rozpocznie się wernisaż otwartej wystawy "Jak jest?", na której zostanie również zaprezentowana praca intermedialna Sputnika. I w tym miejscu zaczną się schody, ale powoli. Wszystko od początku.
 Wernisaż otwiera grono organizatorów, w tym znanych lokalnie kuratorów, wśród tłumu zaproszonych artystów, twórców wystawy i przypadkowych gości.  Nie padną tutaj nazwiska, wszystko możecie znaleźć w sieci. Pan XYZ, otwierający wystawę, wyczytuje artystów z kartki, chce żeby wyszli przed szereg, pokazali się przed zgromadzoną publicznością. Okazuje się, że spośród ok. 150 prezentowanych artystów (sic!), na kartce ma tylko przeszło 20 nazwisk. Reszta ma o sobie przypomnieć i wyjść z tłumu, niewyczytana. Zaczyna się wystawa, oglądanie prac audiowizualnych. Za półtorej godziny ma nastąpić uroczyste ogłoszenie wyników wyróżnionych prac i zwycięzcy. W między czasie róbcie-co-chcecie. Nie będzie więc oprowadzania kuratorskiego, omawiania prac. W porządku, rozumiem. Taka forma wystawy. Otwarta.
 Eksplorując ze Sputnikiem przestrzeń wystawienniczą, natrafiamy na wiele naprawdę dobrych prac. Niestety, o czym muszę donieść, ich warstwa audiowizualna, a więc również kontekst i treść, znika w gąszczu innych, wyświetlanych symultanicznie dzieł. Staram się zrozumieć wizję kuratorską, być może zaatakowanie widza zewsząd dziesiątkami prac w tym samym czasie jest zabiegiem celowym,
Wernisaż "Jak jest?", Galeria Labirynt 2017
a przypadek, brak początku i końca, ma tutaj stanowić o nowej narracji, zbudować kolejną warstwę artystycznego dzieła.
Z drugiej strony, rola artysty zostaje podważona, zepchnięta na dalszy plan, zbagatelizowana. Nikt, w kwestii organizacyjnej nie kontaktuje się z nim, autor ostatecznie nie wie przed wystawą, w jaki sposób jego praca zostanie przedstawiona, nie wie o przypadkowości i koincydencji prezentowanej sztuki intermedialnej. Nachodzące się na siebie ścieżki audio różnych prac, powodują chaos, przez co większość z nich staje się niezauważalna, zagłuszona i nieczytelna. W jednej części sali słyszymy więc wyłącznie pracę z motywem disco polo, w drugiej rozmowę  artysty z konsultantem telefonicznym z firmy Microsoft. Gdzieś pomiędzy, inne prace. Wszystko i nic. Szum.
 Nadchodzi moment kulminacyjny wystawy. Ogłoszenie wyników jury. Wyróżnieni artyści zostają wyczytani, wychodzą przed szereg, wręcza się im nagrody. Oprócz wspomnianych nagród pieniężnych ( z podkreśleniem przez Pana XYZ  przez mikrofon kwoty "brutto" ), artystom wręcza się kolejno siatkę pomarańczy, wodę gazowaną, ruskiego szampana. Potem XYZ dodaje, że są to nieprzypadkowe nagrody, a z nich artyści mają zrobić pozostałym gościom drink Aperol Spritz. Niedowierzanie i konsternacja na twarzach zgromadzonych w galerii ludzi miesza się z absurdem. Zastanawiam się, czy to jakaś część autorskiego performansu pana organizatora. Potem jest tylko gorzej. Okazuje się, że nagrody pieniężne i wyróżnienia zdobywają osoby uczestniczące wcześniej w warsztatach organizowanych przez samą galerię. Wynik nagrodzonych prac zostaje już wcześniej z góry ustalony, o czym dowiadujemy się w kuluarach, po wystawie. Rozumiem wszystko, nabór otwarty, dziesiątki nadesłanych prac, spełnione wymogi. Zastanawia mnie jednak, dlaczego tak renomowana i znana w Polsce i za granicą instytucja sztuki pozwala sobie na tak fatalny PR, a
Lokalne niebo, Lublin, 2017
nabór otwarty staje się sfingowanym wydarzeniem kulturalnym, które zdaje się wyśmiewać zarówno artystę i kuratora, jak również i samą instytucję sztuki w Polsce, jaką jest przestrzeń galeryjna.
Czujemy chwilową niestrawność. Poznajemy (nie)przypadkowych ludzi, z którymi dzisiejszej nocy będziemy rozmawiać nie tylko o sztuce, spacerując po tutejszych miejscówkach. Będzie Lulu. Centrum Kultury Lublin. Rzut Beretem. Wyrko. Wystawimy lekko nasze wątroby i myśli na próbę, będziemy sprawdzać się w roli powiernika tajemnic, podawacza dłoni i kufla z piwem, poklepywacza i przysłuchiwacza, jak na dwójkę prawdziwych Włóczykijów przystało (CDN.)

Edward Mio











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Masz bletkę? , Blogger